"Traviata" w Operze Śląskiej - recenzja
Autorem tekstu jest Marcin Kaźnica
Życie studenta może kojarzyć się z imprezowaniem, oglądaniem seriali i sesjami. Dlatego sam zdziwiłem się, gdy niedawno, łamiąc ten schemat wybrałem się do Opery Śląskiej w Bytomiu na „Traviatę”. Muszę przyznać, że dla osoby, która posiada choćby minimum wrażliwości na jakąkolwiek formę sztuki, a zwłaszcza na muzykę opera jest niesamowitym doświadczeniem.
Zacznijmy od początku. Dzięki mojej dobrej znajomej miałem miejsce w 3 rzędzie, co w przypadku tej opery ma spore znaczenie. Całość zaczyna się dość niepozornie. Widz ma wrażenie, że sama opera jeszcze się nie zaczęła, a na scenę po prostu wchodzą przypadkowi ludzie. Ponieważ jest to opera przedstawiona w stylu współczesnym, po pierwszym zdziwieniu człowiek zaczyna skupiać się na akcji na scenie.
Główna bohaterka to kurtyzana Violetta Valery – grana przez genialną w tej roli Marcelinę Beucher – która w swojej, nazwijmy to, „rezydencji” organizuje bal dla paryskiej elity. Zakochany w niej Alfred Germont – w tym spektaklu grany przez Macieja Komanderę – przy zaproszonych gościach wznosi toast na cześć „władczyni miłości”, ujawniając tym samym swe uczucia wobec Violetty. Ona jednak nie odwzajemnia jego wyznania twierdząc, że jej serce nie jest już zdolne do prawdziwej miłości. Jednak po rozejściu się wszystkich gości, gdy Violetta zostaje sam na sam ze swoimi myślami, dociera do niej jak udawanie beztroskie życie prowadziła do tej pory. Decyduje się rozpocząć nowy rozdział swojej historii u boku Alfreda.
Nie mam zamiaru streszczać tutaj całej opery, gdyż zajęłoby to zbyt wiele miejsca. Przytoczę tylko najważniejsze fragmenty, które, okraszone wspaniałymi aranżacjami muzycznymi i wokalnymi, dosłownie wbijały w operowy fotel.
Akt drugi to pozornie spokojne życie dwojga zakochanych. Jednak problemy codziennego życia docierają także do Violetty i Alfreda. Targani długami i rodzinnymi zobowiązaniami, do których swoje dokłada także ojciec Alfreda – Giorgio Germont– aby odzyskać swojego syna z rąk „kobiety upadłej”. Violetta pod naciskami Giorgio odchodzi od Alfreda. Ten rozsierdzony sytuacją wyrusza do Paryża by odzyskać ukochaną.
Tutaj zakończę opis, bo być może ktoś się zainteresuje i postanowi tak jak ja udać się do bytomskiej opery. Jednak to nie koniec mojego ględzenia. Gdyż w operze największą rolę odgrywa śpiew.
Będę szczery. Gdy byłem młodszy uznawałem operę za „wycie”. Mimo że mój gust muzyczny jest bardzo eklektyczny, na operę zabrakło w nim miejsca. Do czasu. Do odwiedzin w tym pełnym magii i uczuć miejscu, które porusza nie tylko zmysły, ale i duszę. Magia, która płynie ze sceny przepełnia całą salę. Widać poruszenie na twarzach ludzi wypełniających salę niemal do ostatniego miejsca.
Wspominałem wcześniej, że miejsce w trzecim rzędzie ma znaczenie? Ma– i to ogromne. Sama bliskość śpiewaków, którzy bez żadnego wzmacniania wokali potrafią wręcz zrzucić człowieka z fotela. Do tego tancerze, którzy znajdują się na wyciągnięcie ręki (chociaż jednak nie wypada jej wyciągać) oraz interakcja z publicznością. Pomyślicie pewnie – „jak to tak– interakcja w operze?”. A jednak da się. Pytania padające ze sceny, w stylu „czy państwo też przyszli na karaoke?” naprawdę dodają klimatu łamiąc czwartą ścianę opery.
I mimo że nie byłem zwolennikiem opery to powiem szczerze, chętnie pójdę po raz drugi i kolejny. To jest bakcyl, którego albo się złapie albo nie. Polecam Wam gorąco spróbować takiej wyższej formy rozrywki. Ciekawa alternatywa dla kina.