Pewnego razu w głowie Kanye
Donda.
Donda, Donda, Donda, Donda.
Donda to religijny Ghosteen Nicka Cave’a w interpretacji Kanye. Zapamiętajcie to porównanie, bo już więcej się nie powtórzy
Od dłuższego czasu w głowie tliło mi się pytanie, czy Donda będzie nowym The Life Of Pablo, czy może kolejnym niewydanym Yandhi. Rok od pierwszej zapowiedzi, daty premiery zmieniane dzień przed albo już po fakcie, dwie okładki oraz trzy wręcz absurdalne publiczne odsłuchy. Zero albumu. Czy po tonach poprawek Kanye wyda swoje nowe dzieło i będzie je pół roku aktualizować jak w 2016? A może Donda zostanie skreślona i po długich miesiącach hype’owania nagle dostaniemy średniego sequela bardzo nierównego Jesus Is King? Myśli tliły się i tliły, aż pewnej szarej niedzieli człowiek włącza Spotify kminiąc, czy Colors II to najlepszy metalowy album 2021, a tam czarny kwadrat w miejscu okładki z tytułem Donda pod spodem…
Misją Kanye nadal pozostaje wychwalanie Boga oraz zachęcanie do tego swoich słuchaczy, bo prawdopodobnie pierwszą reakcję większości z nich będzie głośne „Jezus, Maria” na widok długości nowego krążka Yeezy’ego. 108 minut! Prawie dwie godziny muzyki w erze około dwudziesto-trzydziestominutowych albumów. W erze, której jednym z największych przedstawicieli jest właśnie Ye z ye oraz Kids See Ghosts na czele. Ale spokojnie, nikt tego nie napisał na Wikipedii, ani w żadnych serwisach streamingowych, ale Donda trwa jakieś o 25 minut krócej, bo ostatnie utwory to bonus tracki. A przynajmniej muszą nimi być. Jak inaczej wytłumaczyć recykling czterech kawałków, gdzie różnicą są tylko podmianki gościnnych wersów, a konstrukcje są dokładnie te same?
Ale nawet wtedy nowe dzieło niedoszłego prezydenta USA ma długość podwójnego albumu. Z resztą nie bez powodu. Cały materiał sprawia wrażenie być albo nie być Kanye’go. Nie będę streszczać jego ostatnich kilku lat, bo serwisy plotkarskie codziennie wypluwają co najmniej kilka newsów malujących portret współczesnej ikony popkultury zmagającej się od lat z chorobą dwubiegunową oraz głoszącej swoją specyficzną formę Ewangelii. Jednak nawet w tym jednym zdaniu można zauważyć, że Kanye znajduje się w definiującym punkcie kariery. Nie pierwszym i pewnie nie ostatnim.
Już w pierwszych minutach możemy usłyszeć nawiązania do najbardziej znanego z takich punktów, bo płynąca w tle gitara na „Jail” oraz gościnny wers Jaya-Z przywołują czasy My Beautiful Dark Twisted Fantasy i Watch The Throne. Jednak utwór nie jest ich kopią. Otwiera on Dondę zapowiedzią nowego rozdziału w karierze Ye. Rozdziału wypełnionego budowaniem nastroju poprzez łączenie syntezatorów z muzyką organową oraz psychodelicznym trapem jak na „Hurricane”, „Junya”, czy „No Child Left Behind”. Na „Believe What I Say” i „New Again” możemy dostać flashbacki do czasów Graduation, „24” to gospel kompletny, a „Jesus Lord” to jego dziecko z bitami.
No właśnie…
Czy Kanye znowu śpiewa oraz rapuje w kółko o Bogu jak na polaryzującym Jesus Is King?
Jednak w odróżnieniu od Jesus Is King jest to bardziej zjadliwe z przynajmniej dwóch powodów. Primo, nie mamy samych naiwnych wersów o dobroci, miłości i jakie zmiany wywołał Yahwe na Kanye. W końcu mamy więcej człowieka, jego problemów, historii. Każdy z licznych gości ma coś do powiedzenia, ale wyraźnie wybija się sam autor, czy to nawiązując do separacji z żoną, czy wspominając swoją matkę, jednocześnie dedykując jej ten album. Secundo, Donda jest o wiele bardziej przemyślana i dopracowana. Produkcja jest iście niebiańska (pun intended) i nie raz, nie dwa zdarzają się momenty, które mogą wywołać realne wzruszenie albo wrażenie muzycznego objęcia.
Ale album daleki jest od ideału. Przekleństwem długich lonplayów jest kwestia utrzymania zainteresowania. Jest to trudna sztuka, a już w ogóle, gdy twoje dzieło nie ma głębokich kontrastów i w większości utrzymuje podobny nastrój. Taka jest Donda. Dużo utworów można, by wyrzucić, całość skrócić i skondensować. Szczególnie patrząc na ostatnie cztery tracki, które nie są sequelami, a bezczelnymi kopiami, gdzie podmienione jest parę wersów. To za mało. Ponadto nie mam pewności na ile jest to dzieło skończone. Zdarzają się momenty sprawiające wrażenie wybrakowanych, potrzebujących poprawek. Szczególnie wybijają się absurdalne cenzury ingerujące we flow wielu gości. Kanye ma misję, Kanye pisze album o Bogu, więc nie można przeklinać, trzeba ocenzurować. Ale tak jakby Wu-Tang zrobił to o niebo (pun intended 2) lepiej prawie 30 lat temu na „Protect Ya Neck!”. No c’mon!
Mimo wszystko nie mogłem pozbyć się wrażenia jakbym oglądał Pewnego razu… w Hollywood. Akcja wlecze się niemiłosiernie, fabuły praktycznie nie ma. Ale jest nastrój, jest klimat. Oglądając ostatni film Tarantino rozpływasz się w jego liście miłosnym dla Hollywood końca lat 60. Słuchając Dondy rozpływałem się w jej atmosferze, genialnej produkcji, charakterystycznych syntezatorach Mike’a Dean’a, mruczeniu Kida Cudiego oraz głosów multum gości, takich jak The Weeknd, Travis Scott, czy Playboy Carti.
Od premiery nie minęło pół dnia, a ja jestem po pierwszym odsłuchu. Szczerze? Ale tak prosto z ciemnego miejsca, gdzie powinienem mieć serce? Donda to najlepszy album Kanye od czasu The Life Of Pablo (nie licząc KSG). Ma swoje wady, jest długa, może nawet za długa, oraz posiada swój specyficzny, niekoniecznie pasujący wszystkim klimat. Ale potrafi złapać za serce, otulić pięknymi dźwiękami i udowadnia, że Kanye nadal ma coś do powiedzenia. Najpewniej spolaryzuje ludzi. Czytając komentarze fanów mamy album roku. Pierwsze recenzje prezentują średniaka. A każde dziecko dużego hype’u od tego hype’u oberwie. Jednak dla mnie jest to naprawdę dobry krążek. Ale nie zdziwcie się jeżeli za kilka dni będziecie słuchać czegoś zupełnie innego pod tą samą nazwą. Albo czy w ogóle będziecie. Odwołanie do The Life Of Pablo ma podwójny sens. Ta czarna okładka coś jest podejrzana…
TEKST: SZYMON RÓŻYC
DEPARTAMENT GRAFICZNY: TOMASZ KISIEL