Wojciech Szelc
Napisałbym zajawkę, ale no jakoś nie miałem pomysłu. Więc poleję tutaj odrobinę wody, żeby ładniej wyglądało. Nie zmieni to faktu, że dalej nie mam uchwyconego konkretu, ale chyba w tekście poniżej będzie go trochę więcej.
Mam felieton do napisania, ale nie chce mi się okropnie. Chodzę, siedzę, leżę, a potem wstaję i tak w kółko. Co pomysł to gorszy. Nic tylko syf, kiła i mogiła. Wszystko, byleby go nie napisać. Żeby tego było mało to nie jest tak że mi się nie chce z samego niechcenia, ale tak jakby on nie chciał. Jakby Wojtkowi specjalnie kłody pod nogi rzucał.
Ale kto? Felieton? No właśnie, śmiechu warte, chociaż nie takie absurdy człowiek widział, może to nie takie głupie.
To może po prostu ponarzekam sobie na kogoś albo kogoś obrażę słowem, bo o to ostatnio łatwo? Nawet zacząłem się zastanawiać, czy to ma jakikolwiek sens. To całe pisanie, to całe dziennikarstwo. A jakbym miał go napisać to kogo zlinczować i na kogo narzekać? Albo na kogo winę zrzucić na moje lenistwo i niechcenie wieczne? Myślałem przez chwilę żeby to na władze zrzucić, może w ich stronę tak palcem obok oka poprzesuwać, ale co tutaj jeszcze zostało odkrywczego do powiedzenia?
A potem pomyślałem, że może na te całe LGBT zrzucę winę, tylko że limit łatek faszysty i homofoba na ten miesiąc został już wykorzystany, więc to też nie przejdzie.
To może narodowcy? Może na potrzeby felietonu polakożercą bym sobie został i pooburzał, bo, broń Boże, im złego też nie można wytknąć, bo od razu jesteś zdrajca narodu albo żyd (W ich mniemaniu to najgorsza obelga). I co ja mam biedny począć na tym łez padole? Ni to w lewo, ni to w prawo… A mi się dalej nie chce.
Co mi do powiedzenia zostało? Brawo Polsko, jedno wielkie brawo.
PS: W końcu napisałem ten felieton.