Opublikowane na Radio Egida (https://egida.us.edu.pl/)

„Praying For Rain” – relacja z Impact Festival 2019

Muzycznie 2019 może być najważniejszym rokiem tej dobiegającej końca dekady. Ilość
nowej i świeżej muzyki miejscami przytłacza, ale co wybija się to obecność dwóch zespołów,
które miały wielki wpływ na przełomie milenium i które wydawniczo zamilkły w tym
dziesięcioleciu. Mowa tu o Toolu i Rammsteinie. I o ile ten drugi wydał niedawno pierwszą
płytę od dziesięciu lat, tak pierwszy dalej każe nam czekać. 30 sierpnia to data, kiedy piekło
zamarznie, Ziemia się zatrzyma, a Tool być może wyda nową płytę. 13 lat czekania w końcu
ma dobiec końca, ale wiecie na co ludzie czekali 12 lat? Na koncert w Polsce. I ten koncert
odbył się 11 czerwca w Krakowskiej Tauron Arenie w ramach Impact Festivalu. Więc
zacznijmy tą relację!

Pierwsze co przywitało mnie na miejscu to koncert małego francuskiego zespołu Fiend. Całkiem przyjemny stoner, miejscami inspirowany Toolem, gdzie indziej basista sobie zagrowlował, było okej. Ale ostatecznie nic specjalnego. Co nie pomogło to na pewno godzina i miejsce. Mała scena stojąca obok areny, godzina 14.30 oraz 34 stopnie w cieniu. Publiki bardzo mało, ludzi pod barierkami dało się policzyć na palcach jednej ręki, smutny widok. O wiele lepiej było przy drugim zespole, czyli greckim 1000mods. To znaczy dalej prażyło jak na patelni, ale zerwał się też wiatr, na koncert przyszło o wiele więcej ludzi i sam zespół tak jakoś wydawał się bardziej szczery. To nie był band, który się kimś inspiruje tylko grupa z duszą! Wspomniałem o wietrze. Tak jakoś się złożyło, że przez cały koncert wiało od strony sceny przez co muzyka wydawała się świeża i można było poczuć klimat płynięcia, ewentualnie latania z dźwiękami. Naprawdę świetny koncert, idealny na letni festiwal, wzbudził największe owacje spośród trzech na małej scenie. Trzech, bo został jeszcze jeden gig i był on w wykonaniu brytyjskiego Uncle Acid & The Deadbeats. Prawda, że wspaniała nazwa? Miałem ich już odsłuchać dawno temu, ale Impact dał mi możliwość od razu zobaczenia ich na scenie. Ciekawie był budowany klimat jeszcze przed samym koncertem, bo w tle przygrywała muzyka niczym z ostatniego zwiastuna „Once Upon A Time… in Hollywood”, a na intro melodia jak z kultowego „The Warriors” (same logo zespołu ma bardzo podobną czcionkę do tego klasyka). No i wchodzi zespół. I gra. A co gra? Psychodeliczny hard rock z wczesno metalowymi inspiracjami. Vintage’owe instrumenty i piece, wpływy Black Sabbath, jęczące i zharmonizowane głosy. Specyficzna mieszanka, ale naprawdę interesująca. Mimo, że aplauz nie był taki jak przy 1000mods to jednak Wujek Kwas zagrał naprawdę świetny koncert. Jedyne czego brakowało to neonów, efektów zajechanego VHS-a i Mary Jane. A nie, wróć! Gdzieś dało się wyczuć jej słodki aromat. Z ciekawostek można jeszcze wspomnieć o perkusji, która wyglądała jakby miała się rozpaść z każdym następnym uderzeniem oraz o technicznym, który biegnąc poprawić przy niej mikrofon zaliczył długą. To na koniec kwestia nagłośnienia. Nic specjalnego, typowo. Nie było wybitnie, ale też nie było tragicznie.

To teraz czas na gwiazdy dużej sceny!

BLACK REBEL MOTORCYCLE CLUB

Kolejny zespół, który gdzieś kiedyś usłyszałem, miałem sprawdzić, kurczę, zapomniałem…
O!
Grają na festiwalu.
Jak fajnie.
Główne światła na hali przygasają, na scenie rozbłyskuje czerwień i zieleń, wchodzi zespół. Spokojnie, z pewnym ciężarem, biorą instrumenty i nawet nie muszą zaczynać grać, a ja wiem gdzie mnie przeniesie ich muzyka.
Ale zaczynają.
I miałem rację.
Nazwa to nie przypadek, słuchając BRMC odniosłem wrażenie jakbym pędził Harleyem przez pustą amerykańską autostradę przecinającą pustynny krajobraz. Garażowy rock z silnym bluesowym zabarwieniem, przy „Beat The Devil’s Tattoo” można mówić nawet o klimatach westernowych. Poza tym wspomniany już spokój. Zespół nie musiał skakać po scenie, ba! Ich stoicyzm idealnie współgrał z muzyką. Do punktu w którym gitarzysta Peter Hayes zaczął palić w trakcie kawałka, a gdy musiał śpiewać, wsadził peta za struny przy główce gitary. Chcecie więcej bluesa? Numer „Spread Your Love” i jednoczesne granie na gitarze i harmonijce.
Ale nie było do końca spokojnie.
Jednak tu wygrywa basista Robert Levon Been, który co chwila podnosił swoje Hollowbody i bawił się nim, aż ześliznął mu się pasek z basu i musiał jakoś go trzymać oraz jednocześnie grać. A potem skakał, wykrzywiał statyw z mikrofonu, powodował śmiech reszty zespołu.
Sok pomarańczowy, który stał za nim raczej nie był tylko sokiem pomarańczowym.
Koncert mega klimatyczny, nagłośnienie pod sceną dobre, zespół bardzo zainteresował mnie swoją twórczością, czekam na jakiś klubowy gig, a tymczasem musiałem jednak zejść z tego Harleya, bo oni zeszli ze sceny.
Gdzieś w hali Mary Jane przemówiła po raz drugi…

Chwila przerwy i dziwna sprawa.
Słucham sobie muzyki dobiegającej z głośników i słyszę dziwnie znajomy rytm. Kminię, kminie, kminie, przecież to „City Song” od Daughters! Kto jest takim geniuszem, by to odpalać przed Alisami?
Dlaczego to była dziwna sprawa?
Odwołuję do tekstu „Wpuście Je”, a teraz kolejna gwiazda wieczoru!

ALICE IN CHAINS

Klasyka grunge’u, jeden z dwóch istniejących jeszcze zespołów Wielkiej Czwórki z Seattle, po raz pierwszy w Polsce od 5 lat!
Uderzają oślepiające światła i w ich blasku wchodzi Alicja.
Zaczynają klasykiem, czyli „Them Bones” i tym samym zapowiadają, że koncert będzie się głównie składał z materiału z Dirta. Setlista przekrojowa, ale brakowało czegoś więcej jak po jednym utworze z Self-titled, czy Jar Of Flies. I dziwna sprawa, że zespół jest w trakcie promowania zeszłorocznej płyty, a zagrali tylko dwa kawałki.
No, ale koniec z narzekaniem.
Scena była w miarę surowa, wspomniane oślepiające światła albo parę animacji, ale nie przeszkadzało to w odbiorze. Ba! Miałem wrażenie jakby to uwypuklało ciężar Alisów, najbliżej metalowego zespołu tegorocznego Impactu. Oczywiście było bardzo rockowo, ale to jednak te mięsiste riffy najbardziej wyróżniały się tego dnia.
Niektórzy smęcą, że zespół nie potrzebnie się reaktywował, Layne przecież nie żyje, a to jest teraz Jerry Cantrell Band. I mają rację w jednym. Jerry jest głównym kompozytorem i mózgiem Alicji. Ale na koncercie można zobaczyć, że sobie stoi bardziej z boku i gra, nie interesuje go przewodzeniem zespołem na scenie. To jest rola Williama DuValla i wywiązuje się z niej świetnie. Non stop aktywny, przechadzał się po scenie, zachęcał publikę do klaskania, krzyczenia, nieudolnego śpiewania (chciałbym w tym miejscu powyśmiewać ludzi próbujących śpiewać refren „Man In The Box”, ale byłem jednym z nich) i był po prostu rasowym frontmanem z krwi i kości.
Szkoda, że nie zawsze dało się go usłyszeć.
Pod sceną jeszcze nie było tak źle, ale w innych relacjach, reakcjach i komentarzach można wyczytać o okropnym nagłośnieniu w innych sektorach. Pod sceną było git, DuVall jednak czasem był zagłuszany przez bębny, ale największym problemem był bas. Poza legendarnym intrem do „Would?” tak jakoś… Przepadł. Nie istniał. Mike Inez może i był uśmiechnięty i grał sobie na instrumencie, ale nikt poza nim go nie słyszał.
Godzina z hakiem minęła we wspaniały sposób, było rockowo, było ciężko, było melodyjnie.
BYŁO ŚWIETNIE!
Alisi podziękowali, zasugerowali, że wrócą za nie długo, a Mary Jane przemówiła gdzieś po raz trzeci.

Hala jest już pełna, wszędzie gorąc i duchota ludzkich ciał, jeszcze chwila.
Jeszcze chwila i historyczny moment.

TOOL

Słyszę próbę nagłośnienia i cały zachwyt leci na łeb i szyję.
Przecież tu ma grać Tool! Legenda wysublimowanych dźwięków i rewelacyjnych koncertów, a słyszę, że wszystkie instrumenty brzmią jak na zwykłym halowym koncercie. Czyli wszystko cholernie głośno!
Moje marzenie o przynudzającym, ale jednak magicznym doświadczeniu obumiera, ale to i nawet dobrze, bo dzięki temu jest miejsce na przeżycie jakim był pierwszy od 12 lat koncert w Polsce.
Pojawili się na scenie, postali chwilę z fanowskim aplauzem w tle i zaczęli od klasyka: „Ænema”. Wszyscy w ruch, skoki i przepychanki do nierównych metrum, a zespół robi to co umie najlepiej, czyli gra. Zaraz po tym Maynard trolluje zaczynając „The Pot” i pozwalając wyśpiewać publice linijkę tekstu, by chwilę potem ją powtórzyć i przedłużyć intro. Dalej skoki. Uspokaja się na trzy minuty przy „Parabol”, by wrócić do walki o przeżycie przy „Parabola”. Może to tylko błędne wrażenie wynikającego z dopływu endorfiny, ale zespół wydawał się pozytywnie zaskoczony ilością ludzi w hali i ich pozytywną reakcją. Bądź co bądź 12 lat to dużo i wszyscy byli spragnieni kalifornijskiej legendy.
I wtedy następuje uspokojenie, bo zespół prezentuje dwa nowe utwory: „Descending” i „Invincible”.  Wtedy można też postać i oddać się podróży w psychodeliczne rejony. Gdy jest się pośród tłumu i słucha tych utworów można naprawdę odpłynąć. Zapowiada się płyta roku, jeżeli nie całej dekady. Co prawda nowe utwory nie są rytmicznymi połamańcami jak poprzednie płyty, a swoiste catharsis długo nadchodzi, ale liczy się podróż, a nie cel i w tym te kawałki błyszczą. Psychodeliczne, klimatyczne, w jakimś stopniu post rockowe.
Pomiędzy nimi był nagrodzony Grammy klasyk „Schism” i tu w trakcie bridge’a autor tego tekstu się wzruszył.
Adam Jones próbował już zacząć kolejny kawałek, gdy powstrzymał go Justin Chancellor, bo oto miało rozbrzmieć drum solo Danny’ego Carey’a. I zaimponowało. Chyba nawet sam zespół był pod wrażeniem, bo przechadzali się po scenie, uśmiechali, coś do siebie mówili, a sam Maynard w swoim cieniu oparł się zaraz obok perki i podnosił brwi.
Mam wrażenie jakby na tym koncercie zespół był bardziej aktywny niż na innych. Może to złudzenie, a może fani, którzy czekali 12 lat dali taką dawkę energii.
Apropos energii, wracamy do skakania.
Pochodzące z debiutu „Intolerance” (pozdrawiam ziomka, który wyjął notes i flamastrem szkicował Adama Jonesa, też tego nie rozumiem), połamane rytmicznie „Jambi” z solo na talkboxie, czy legendarne „Forty Six & 2”.
I teraz jest ten piękny moment, gdy zespół spełnia marzenie pewnego fana, który spisuje tą relację. Tool na trasie europejskiej ma trzy wariacje setlisty, gdzie różnica jest w przedostatnim numerze. Nam trafiła się ta z „Vicarious”. A jest to utwór od którego zaczynałem swoją przygodę z zespołem.
Słowa tego nie opiszą.
Więc przejdźmy do zakończenia i „Stinkfist”, którego refren darła cała hala, a bridge wzruszał.
Zespół zszedł ze sceny, a ludzie byli zachwyceni. Wspaniała atmosfera, oświetlenie i efekty. Głos Maynarda jak u anioła, sekcja rytmiczna bezbłędna, czyli wszystko co najważniejsze w Toolu na najwyższym poziomie.
Tylko to przeklęte nagłośnienie wszystko przyćmiewa.

Czy był to koncert roku, a tym bardziej dekady?
W jakimś sensie tak.
Ale organizatorsko… Istny koszmar.
To jest to miejsce w którym najeżdżam na Live Nation Polska. Nagłośnienie jedną kwestią, ale kto wpadł na pomysł, by ustawić małą scenę na patelni, w pełnym słońcu, podczas gdy wejścia na halę były i tak otwierane po ostatnim zespole. Jakby nie można było wszystkiego stłoczyć w środku. I tu kolejna kwestia, brak opasek. Festiwal bez opasek. Wszedłeś na halę? Sorka, nie wrócisz po jakikolwiek napój
Też uwielbiacie, gdy woda jest droższa od piwa i wydajecie fortunę, bo inaczej dostaniecie udaru?
Nie mogliście znaleźć lepszego miejsca!
Jasne, do tego już powinniśmy się przyzwyczaić, przecież większość koncertów tak wygląda…
Ale patologia pozostaje patologią i gdzie nie spojrzymy, ludzie krytykują organizatora.

Koszmarny upał i duchota, miejscami walka o przeżycie, ale mimo wszystko koncerty udały się. I być może przejdą do historii jeżeli Tool i Alisi zaś wrócą za tyle lat. O ile w ogóle wrócą…

A po gwieździe wieczoru Mary Jane przemówiła gdzieś po raz czwarty.

 
Szymon Różyc
Adres źródła: https://egida.us.edu.pl/kultura/praying-for-rain-relacja-z-impact-festival-2019/rxe